Szoping sobie uprawiam. Szczerą, przepastną nienawiścią pałam, no ale nawet ja kiedyś muszę. Obrałam cel, sklep w sensie. Ogarnęłam wieszaki i jak leci wwalam na kupę. Trzy kupy. Mozolnie wtargałam to wszystko do przebieralni a potem na siebie. System nawet taki mam, że najpierw lecę górą a potem dołem. Albo odwrotnie.
– Bluzeczkę taką ładną Ci wybrałam – rzecze do mnie Ewa, znajoma, nieoceniona doprawdy przy takim dramacie, wwalając łeb do kabiny, kadłubem będąc na zewnątrz.
– Ewa, ale ja się w to nie wcisnę, w cyckach się nie dopina! – krzyczę przerażona, bo bluzeczka zaiste godna wciskania.
– Eeee tam, ciągle na tym rowerze jeździsz to schudniesz jeszcze, a w cyckach to nawet lepiej, rozpięte będzie, przewiewnie, na lato idealnie.
Normalnie uparta jak osioł w okresie jestem. Oślica znaczy. A tu, proszę. Łatwo jej poszło. Bluzeczka z entuzjazmem wylądowała na kupie „biorę”, tuż obok kupy ” przemyślę” i „osz, kurwa nie!”.
– Ewa, i jeszcze jakieś rybaczki, tylko takie dopasowane, bez kieszeni, takie obcisłe bardziej – proszę rezygnacją machnięta podle, bo to już druga godzina w tym pudle.
Nie zdążyłam zdania skończyć, jadąc na bezdechu a tu łeb Ewowy i rybaczki. Targam na siebie z mocą finiszu, nadzieją wiedziona, że oto nareszcie, ciuch ostatni i z dumą, orężem przytłoczona dotargam się do kasy, znacząco uszczuplając budżet domowy. W szczytnym celu, oczywiście.
– Ewa, ale one za duże są! – wyję nędznie.
– Eee tam, w zime utyjesz. Będą jak ulał. – odpowiada rzeczowo Ewa, twarzą nieskalaną emocją z profesjonalizmem szophanterki.
Zmień perspektywę
Zapraszam serdecznie!
Kasia Konarska